Świąteczne brzmienia

Witajcie po dłuższej przerwie, niestety tylko na chwilę, ponieważ porwał mnie ferwor przygotowań świątecznych, a także kierownicze polecenia, nakazujące zrobić mi wszelkie możliwe zestawienia, tak, koniec roku jest uroczy ;-) Mimo to nie poddaję się i piekę, gotuję, oraz sprzątam, a wszystko to w klimacie świątecznych piosenek, które ratują mój nastrój, dlatego chcę co nieco napisać o swoich ulubionych płytkach na ten właśnie czas.

Któreś święta z kolei nastrajają mnie krążki „I'll Be Home For Christmas” i „White Christmas”. Każda z płyt zawiera dwa CD, na których znajduje się po 18 utworów czyli w sumie 72 piosenki. Jest to kawał dobrej muzyki, sporo znanych i kochanych utworów, takich wykonawców jak: Chuck Berry, Frank Sinatra, Nat King Cole, Luis Armstron, a także tych trochę mniej znanych np. Rosmemary Clonney, Brook Benton czy Gospel Clefs. Piosenki cieszą niepowtarzalnym brzmieniem i wykonaniem. Poza tym potrafią wyczarować niezapomniany nastrój, który umila świąteczne przygotowania, nawet do tego stopnia, że niekiedy rzuca się ścierkę w kąt i z miotłą wywija w rytm musicalowych tonów. Nie wiem jak z dostępnością tych płytek w Polsce, bo swoje otrzymałam w prezencie, przyjechały do mnie wprost z zaśnieżonej Kanady, ale jeśli macie możliwość dostania tej kolekcji, to jak najbardziej polecam, nie przegapcie okazji.

A'propos Kanady. Ostatnio odkryłam świetne aranżacje Michaela Buble kanadyjskiego wokalisty o niezwykle ciepłym głosie. Oczywiście żadne to odkrycie, bo o tym piosenkarzu słychać już od dłuższego czasu. Płyta „Christmas Deluxe Special Edition” została wydana w 2011 roku i dwukrotnie pokryła się platyną, ale dopiero ten sezon sprawił, a właściwie Święty Mikołaj sprawił, że się w niej zasłuchałam i zostałam oczarowana. Utwory zostały skomponowane w klimacie muzyki popowo-jazzowej, niekiedy stylizowanej na soulową. Z bogatym brzmieniem instrumentów, a także ozdobione damskim wokalem Shanii Twain i Thalii. Piosenki zachwycają i sprawiają, że wieczorami chce się usiąść na mięciutkiej kanapie z kubkiem czegoś ciepłego i aromatycznego, i wypatrywać śniegu za oknem, ewentualnie ogrzewać stópki w ciepełku kominka. Płytę można kupić w Empiku za 36.99 zł, a w Merlinie za 29.99 zł. Normalnie jej cena krąży około 60 złotych, więc całkiem sporo, dlatego warto skorzystać z promocji. Krążka można też posłuchać TUTAJ

Kolejną namiętnie przeze mnie słuchaną płytą jest krążek „Kiedy Bóg się rodzi”. Na płycie zebrano najbardziej znane kolędy i pastorałki. Utwory wykonują Trebunie Tutki, Pospieszalscy, Hania Rybak, New Life'M, Tabasco Club i JazGot. Przewodzą etniczne brzemienia ze sporym udziałem tradycyjnych instrumentów i góralskich dźwięków. Śmiało można powiedzieć, że jest lirycznie, radośnie i klimatyczne, gdyż folklorystyczne aranżacje cieszą serce, a nawiązując do tradycji ludowej i religijnej, uzmysławiają znacznie Świąt Bożego Narodzenia. Szczególnie gdy słucha się, wplecionej pomiędzy utwory, prozy i poezji m.in. Ernesta Brylla czytanej przez Jerzego Trelę. Ciepły, niski głos aktora nastraja i sprawia, że zaczynamy rozmyślać, snuć refleksje nad istotą zbliżających się świąt. Płyta ma niepowtarzalny klimat, co więcej dochód z jej sprzedaży przeznaczony jest dla rodziny Piotra „Stopy” Żyżelewicza – perkusisty m.in. takich zespołów jak Armia, Izrael, Voo Voo - który w 2011 roku zmarł w wyniku  komplikacji związanych z udarem mózgu. Płytę można kupić w Matrasie za 31,59 zł. Darmowy fragment można odsłuchać w Tym Miejscu.  Dodam jeszcze, że piosenki z płyty będzie można usłyszeć w Radiu Warszawa na 106,2 Fm – w dniach 26- 29 grudnia o 9.20 i 23.10 w audycji płyta tygodnia. 

Najprawdopodobniej do świąt, i za pewne przez święta, nie będę dostępna na blogu, dlatego już teraz życzę Wam rodzinnych, ciepłych i nastrojowych Świąt Bożego Narodzenia, pachnącej lasem choinki, niezapomnianego smaku świątecznych dań, oraz energii, zdrowia i radości na każdy dzień Nowego Roku.

Czytaj dalej »

Miłość pisana na maszynie. Alison Atlee

Alison Atlee

MIŁOŚĆ PISANA NA MASZYNIE

Wydawnictwo: Grupa wydawnicza PWN
Rok wydania: 2014
Stron: 454
Oprawa: Miękka

Moja ocena: 6/10 - dobra




Alison Atlee dla swojej debiutanckiej powieści wybrała intrygującą i działającą na zmysły epokę wiktoriańską. Ówczesna rewolucja technologiczno-przemysłowa i ogrom przedziwnych zwyczajów jest dla nas, współczesnych istot, tematem pasjonującym. Jednak największe poruszenie wywołuje rola kobiety w XIX wieku. Przypominam, że panie w tejże epoce uznawano za istoty mało rozumne, podporządkowane mężczyznom. Wolność, równość i prawo dotyczyło panów, tym samym wszelkie walki kobiet o swoje prawa traktowano jako fanaberię. Kobieta miała być strażniczką domowego ciepła i moralności, ale też być uległą i słabą.

Pech chciał, że bohaterka „Miłości pisanej na maszynie” taka nie jest. Betsey Dobson jest niepokorna, inteligentna, dowcipna, odważna, a do tego piekielnie ambitna. Niestety jej bezpruderyjny styl bycia często jest przyczyną problemów. Pierwszym z wielu jest romans z nauczycielem z kursu maszynopisania, przez co musiała opuścić Instytut bez dyplomu, a drugim próba sfałszowania listu polecającego, mającego jej pomóc w uzyskaniu posady w Idensea – nadmorskiej, uroczej miejscowości. Mimo że jej plany palą się na panewce, Betsey się nie poddaje. Zabiera kanarka, jedną walizkę i wyjeżdża z Londynu. Wierzy, że uda się jej uzyskać wymarzoną pracę. Bez referencji nie jest jej łatwo, ale pan John Jones wierzy w nią, i powierza jej posadę organizatorki wycieczek. Wspólna praca sprawia, że między tym dwojgiem ludzi nawiązuje się nic porozumienia, ale mimo że dobrze im w swoim towarzystwie, to o czymś więcej nie ma mowy. Ponieważ John związany jest z uroczą panną, a Betsey obiecała trzymać się z daleka od problemów, ale jak wiadomo... obiecanki cacanki.

Betsey to twarda sztuka. Momentami irytująca, ale jej wiara we własne siły, próby usamodzielnienia się i sarkastyczne, inteligentne uwagi, czynią z niej wyjątkową bohaterkę, trochę nie pasującą do ówczesnych czasów. Zwłaszcza gdy posługuje się wulgarnym językiem, jasno mówi o swoich potrzebach i domaga się właściwego traktowania. Jak można się domyśleć, taka kobieta nie jest dobrze postrzegana w społeczeństwie, szczególnie przez mężczyzn, z którymi przychodzi jej pracować. Miałam wrażenie, że Betsey otoczona mizoginistami dusi się, ale jej niezłomna postawa nie pozwala jej się poddać. Każdy jej dzień, to okazja do pokazania się z jak najlepszej strony. Jej dyscyplina, ciężka praca i talent, ukazują kobietę wyprzedzającą swój czas, nie godzącą się z rolą zmysłowej uwodzicielki, której celem życia jest organizacja wystawnych kolacji. Tym właśnie kupiła mnie Dobs: profesjonalizmem, wytrwałością i pewną surowością, nawet w stosunku do mężczyzn, którzy w jej sercu zajmują szczególne miejsce. Betsey – jak wspomniałam powyżej – nie miała zamiaru ulegać pokusom, ale przecież w każdej dobrej historii wątek miłosny musi być. W tej powieści trafimy na podchody miłosne dalekie od infantylnych i słodkich zalotów. Jest agresywnie, konkretnie i bez sentymentów. Niekiedy szokuje takie dosadne podejście do XIX wiecznych stosunków damsko-męskich, ale jest to w pewien sposób nieszablonowe, co bardzo mi się podobało. W ogóle cała ta opowieść wymyka się schematom. Owszem mamy elementy charakterystyczne dla epoki, ale wiele motywów zaskakuje ciekawym podejściem i atrakcyjną analizą.

Jestem mile zaskoczona tą powieścią, jednak ponarzekać muszę na nierówne tempo. Raz było zbyt wolno, strony zalewały nużące opisy i dysputy, a raz zbyt szybko, akcja pędziła i wymykała się spod kontroli. Brakował mi też większej energii i namiętności. Wszystko było stonowane i chłodne. Oczywiście ma to swój pewien urok, ale że jestem niezwykle emocjonalnym zwierzem, to wymagam wzburzenia, wzruszenia i gorączkowości. Zirytowały mnie też literówki, uważam, że historia, w której mowa o profesjonalizmie i dokładności powinna być pod tym względem dopracowana. Mimo to doceniam pracę Alison Atlee (zaznaczam, że jest to jej debiutancka powieść), gdyż jest poprawnie i ciekawie napisana, każdy rozdział poprzedza wpis z podręcznika „Jak zostać mistrzem maszynopisania”, i w sposób interesujący ukazuje życie kobiet w społeczeństwie, które od najmłodszych lat wyznacza im reguły zachowania, w żaden sposób nie pozwalając na zaprezentowanie własnej osobowości. Bardzo polecam „Miłość pisaną na maszynie”, nie tylko czytelnikom zafascynowanym powieścią historyczną, ale także tym, których interesują mezaliansy i walka o równouprawnienie.
 
Czytaj dalej »

Zanim zasnę. S.J. Watson

S.J. Watson

ZANIM ZASNĘ

Wydawnictwo: Sonia Draga
Rok wydania: 2012
Stron: 407
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami

Moja ocena: 7/10 – bardzo dobra




Debiutancka powieść S.J. Watsona „Zanim zasnę” przeleżała u mnie na półce prawie dwa lata. Wiecie jak to jest, nie składało się. Dopiero ekranizacja zmobilizowała mnie do przeczytania książki. I jak już zaczęłam, to nie mogłam się zatrzymać, bo historia, mimo że nie należy do najdynamiczniejszych, zaskakuje oryginalnością. Skutecznie miesza w głowie, wzrusza i przeraża.

Bohaterką jest Christine, kobieta, która od przeszło dwudziestu lat budzi się jako... dwudziestokilkulatka. Codziennie jest zdezorientowana, bo odkrywa, że nie śpi sama. Obok niej leży jakiś mężczyzna, na dodatek sporo starszy i żonaty. Christine zazwyczaj próbuje sobie przypomnieć co wydarzyło się za nim wylądowała z nim w łóżku, jego łóżku, ale nie jest wstanie tego zrobić. Zakłada, że poprzedniego wieczoru musiała się nieźle wstawić. Kombinując jak wybrnąć z tej kompromitującej sytuacji, wpada do łazienki i tam przeżywa szok. Okazuje się, że nie poznaje swojej twarzy: pomarszczonej skóry i obwisłych policzków. Smutnymi oczami patrzy na nią kobieta mająca co najmniej czterdzieści parę lat. Christine zaczyna bezgłośnie krzyczeć, ale to nie koniec jej koszmaru. Chwilę później dowiaduje się, że nieznajomy to jej mąż Ben, a ona od lat cierpi na zanik pamięci, będący wynikiem tragicznego wypadku. Pamięta tylko jeden dzień, nic więcej. Dlatego ogromnym zaskoczeniem jest dla niej telefon od neurochirurga, który informuję ją, że w tajemnicy przed mężem pisze pamiętnik, dzięki któremu zapełnia luki w pamięci. Niepokojące jest to, że wspomnienia, które zapisuje, różnią się od informacji udzielanych przez Bena. Ewidentnie coś tu nie gra.

Cóż, zdecydowanie coś tu nie gra. Ktoś kłamie i to bardzo skutecznie. Jedynie zapiski Christine wydają się być prawdziwe, ale co z tego skoro jej mąż jest bardzo przekonujący, a zdobywane przez nią nowe dowody wcale nie rozjaśniają jej wspomnień. Są dwie możliwości: albo wyobraźnia płata jej figle albo Ben coś ukrywa. Pytanie tylko czy w obawie o jej emocjonalną destabilizację, czy też z bardziej osobistych pobudek. W tej historii nic nie jest oczywiste. Autor sprawia, że - podobnie jak bohaterka - gubimy się w domysłach. Sprawy nie ułatwiają flesze z przeszłości, zazwyczaj bardzo nieczytelne i mylące, ani zapiski z dziennika. Rozszyfrować przeszłości nie pomagają również wymijające odpowiedzi Bena, które dezorientują, sprawiają, że jego osoba jest niejednoznaczna. Czysty obłęd - nie sposób rozgryźć tej intrygi. Szczególnie że wraz z rozwojem akcji łamigłówek jest coraz więcej. Atmosfera również staje się coraz cięższa, tak jak i dramat Christine. Muszę przyznać, że psychologiczna strona książki jest bardzo udana. Stany emocjonalne bohaterki przytłaczają, gdyż wizja utraty pamięci jest niezwykle sugestywna. Wielokrotnie powtarzany moment budzenia się przygnębia. Zagubienia i osamotnienia Christine nie idzie ubrać w słowa. Wszystko to potęguje doznania, swoje dokłada też aura tajemniczości i pewność, że ta historia musi mieć mocne zakończenie. I takie ma.

Zanim zasnę” jest książką, która trafiła na prestiżową listę „The New York Timesa”. Znalazła się też na pierwszym miejscu Amazona. Powieść biła rekordy popularności i sprzedaży. Na jej podstawie nakręcono film z Nicole Kidman i Colinem Firthem. Zapewne niewiele jest osób, które nie słyszały o powieści Watsona i to na dodatek debiutanckiej, to ci fart! Uwierzcie mi, wszelkie nagrody i wyróżnienia dla tej powieści to nie przypadek, bo autor nie tylko wykazał się olbrzymią wyobraźnią, ale też talentem do empatii i absorbującym stylem pisania. Z czystym sumieniem polecam tę książkę fanom klimatycznych thrillerów psychologicznych, na pewno się nie zawiedziecie. 

Zwiastun filmu

W moim odczuciu film nie jest rewelacyjny, ale jak najbardziej zasłużył na dobrą ocenę. Wiem, że tego typu produkcje nie są wiernym odwzorowaniem książki, a jedynie swobodną ekranizacją. Mimo to liczyłam na większe emocje, niestety nie dostałam ich. Brakowało mi też niektórych elementów. Żałuję, że pamiętnik został zastąpiony kamerą, ale rozumiem, że kino rządzi się swoimi prawami i taka zamiana na pewno przysłużyła się dynamice filmu. Nie zmienia to jednak faktu, że rozpaczam nad tym i owym. Na szczęście świetna obsada skutecznie wpływała na moje odczucia, dlatego „Zanim zasnę” dostaje ode mnie mocną czwórkę z plusem :-)
Czytaj dalej »

Nie gaś światła. Bernard Minier

Bernard Minier


NIE GAŚ ŚWIATŁA

Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2014
Stron: 504
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami

Moja ocena: 8/10 - rewelacyjna






Jest wigilijny wieczór. Christine Steinmayer wybiera się na uroczystą kolację do swojego narzeczonego Geralda. Chwilę przed wyjściem odnajduje w swojej skrzynce pocztowej anonim, w którym nieznajoma kobieta informuje, że zamierza popełnić samobójstwo. Christine jest racjonalistą, pracuje w radiu, zdaje sobie sprawę, że taki list może być kiepskim żartem lub pomyłką, jednak wiadomość nie daje jej spokoju. Niestety próby namierzenia nadawcy nic nie dają. Co gorsze następne dni przynoszą coraz dziwniejsze zdarzenia. Ewidentnie ktoś próbuje wprowadzić chaos w życie Christine. W tym samym czasie komendant Martin Servaz, obecnie przebywający w ośrodku dla pacjentów w depresji, dostaje przedziwną przesyłkę: magnetyczny klucz i bilet z informacją o spotkaniu w hotelu Grand. To co odkryje pod tym adresem będzie szokujące, pytanie czy doświadczenia Christine i informacje zdobyte przez Servaza są elementami jednej intrygi? 


Powieść „Nie gaś światła” francuskiego pisarza Bernarda Miniera jest kontynuacją cyklu o pracy komendanta Marina Servaza. Dwie poprzednie części to „Bielszy odcień śmierci” i Krąg”. Wszystkie tomy, oprócz postaci komendanta, łączy okrutny seryjny zabójca, którego - przynajmniej takie mam wrażenie - w każdej kolejnej historii jest coraz mniej, nie, nie jest to zarzut, i opera: finezyjna i dramatyczna. Dla miłośników sztuk wokalnych nawiązanie do najbardziej znanych oper jest nie lada gratką. Zwłaszcza że przejmujący wokal nie raz jest tłem do zatrważających wydarzeń. W historii przewijają się takty z opery Pucciniego, Wagnera, a także symfonie – znanego już z poprzednich części – Gustava Mahlera. Nadaje to opowieści niepokojący, a nawet przeraźliwy klimat. Chociaż i bez tego jest się czego bać. Ponieważ Minier bardzo skutecznie straszy realnym scenariuszem, w którym mamy do czynienia z prześladowaniem, nie tylko tym opartym na naruszeniu strefy prywatnej, ale daleko posuniętym okrucieństwie wobec ofiary, jej osaczeniu i wyalienowaniu. To straszne z jaką łatwością stalker manipuluje otoczeniem, czym swoją ofiarę doprowadza do osamotnienia, napiętnowania, a w konsekwencji często do obłędu.

Czytając przeżycia Christine otwierał mi się nóż w kieszeni, razem z nią przeżywałam jej dramat. Jej bólu jest odczuwalny, poraża, budzi złość i rozpacz. Taka jest właśnie proza Miniera: elegancka, wysmakowana, momentami wulgarna i krzycząca, ale to co ją spina, to mocny ładunek emocjonalny, który poruszy każdego, nie ma mocnych na uknutą przez autora misterną intrygę, charakteryzującą się wielką kreatywnością i suspensem. Na dodatek pełną oryginalnych bohaterów (brawo dla Servaza, który mimo swojego marazmu dał z siebie wszystko) oraz nagłych zwrotów akcji i zaskakujących rozwiązań. Wspomniałam już, że książka ma niepokojący klimat, ale dodam jeszcze, że umieszczenie akcji w okolicach Świąt Bożego Narodzenia też ma niemałe znaczenie. Ten wyjątkowy czas kojarzy się z dobrocią, ciepłem rodzinnym i spokojem, a nie z cierpieniem i odrzuceniem. Kontrastujące ze sobą wydarzenia i emocje podbijają dramatyzm historii, i czynią z tej złożonej historii intensywną i przejmującą lekturę. Z czystym sumieniem polecam ten (jak też i wcześniejsze tomy) thriller psychologiczny (śmiało można go czytać bez znajomości poprzednich części) na pewno się nie zawiedziecie na tej powieści, bo wyobraźnia i talent Miniera są wielkie, a jeśli do lektury puścicie sobie np. symfonię nr 5 Gustawa Mahlera ewentualnie operę Madame Butterfly, to wrażenia będą znacznie mocniejsze. Bardzo polecam, ja jestem zachwycona tą książką i czekam na więcej.


Czytaj dalej »